czwartek, 23 sierpnia 2012

Okres błędów i wypaczeń

Przyszedł czas na włosową spowiedź... Podsumowałam wszystkie swoje osiągnięcia, a raczej ich brak, poddałam analizie i składam samokrytykę :(

Przerzuciłam się na naturalna pielęgnację i włosomaniactwo jakiś rok temu. Wtedy miałam jeszcze ciemne włosy - swój ciemny blond farbowany na ciemne brązy. Poczytałam, pogrzebałam i wpadłam. Oczywiście z założenia pozbyłam się wszystkiego co zawierało SLS, SLES, silikony i parafinę. Włosy farbowałam koloryzacją bez amoniaku, czasem henną.

2011
Włosy były w całkiem niezłej kondycji, zdrowe, ale ze względu na problemy z tarczycą zaczęły koszmarnie wypadać. Wtedy zaczęłam szaleć z olejami (głównie indyjskimi), włosy przystopowały wypadanie, sądzę, że głownie za sprawą Sesy.

No, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła eksperymentować (miałam już w życiu włosy, różowe, czerwone, pomarańczowe, fioletowe, bardzo krótkie i średniej długości). Zamarzyły mi się wiosną tego roku kolorowe końcówki. Moja wewnętrzna Zosia Samosia poszukała w internecie i znalazła rozjaśniacz koloryzujący. Niewiele myśląc odbarwiłam końcówki na  różowo, potem na pomarańczowo. Wszystko było fajnie, ale kolor strasznie szybko się wypłukiwał, więc powtarzałam operację kilkukrotnie, kładąc rozjaśniacz coraz wyżej. Cały czas używałam prostej pielęgnacji - szampon bez SLS, zero silikonów i przede wszystkim oleje  - nadal głownie indyjskie, oparte na oleju kokosowym (wtedy nie wiedziałam jeszcze że może nie służyć zniszczonym , wysokoporowatym włosom). Nie widziałam efektów, więc kładłam ich coraz więcej na skalp i długość, coraz częściej, najczęściej na całe noce. Końcom to kompletnie nie pomogło. W dodatku, skończyłam z rozjaśnianiem końcówek, ale zamarzył mi się na całości granat :D Położyłam więc farbę fryzjerską w kolorze błękitnym, kompletnie nie myśląc jak ona ma zadziałać... Efekt: włosy rozjaśnione po całości, w kolorach od białego, przez szary błękit do zieleni. Zero granatu :D  żeby to jakoś wyrównać zrobiłam kąpiel rozjaśniającą i tak oto zostałam blondynką :)

Nie mam (chyba na szczęście) żadnych zdjęć z tego okresu. Ale postanowiłam zadbać o swoje nowe, jasne włosy, podreptałam do fryzjera, obcięłam 5 cm i zaczęłam czytać. Ale znów ze średnim zrozumieniem. Tym razem pochłonęły mnie półprodukty i własne mieszanki. Wszystko było ok do momentu kiedy pokusiłam się o romans z keratyną... Po kilku zabiegach z dodatkiem keratyny moje końcówki wyglądały jakby coś je rozsadziło od środka. Masakra. Załamałam się, znów obcięłam jakieś 3 cm i rozważałam powrót do pielęgnacji drogeryjno-fryzjerskiej. Ale wtedy bardzo porządnie i wnikliwe zaczęłam czytać blogi włosomaniaczek -  AnwenCzarownicującejBlondHairCareMysi i wiele innych. Na szczęście. Dowiedziałam się, co sobie zrobiłam keratyną, dlaczego olej kokosowy jest niekoniecznie  stworzony dla mnie i że łatwo zmywalne silikony wcale nie są złem wcielonym. A przede wszystkim, że najlepsza pielęgnacja to ta umiarkowana, z minimalną ilością składników, z cierpliwością i przede wszystkim włączonym myśleniem :) Moje włosy tydzień temu wyglądały tak:





Wszystko zaczęło zmierzać ku dobremu, do szczęścia brakowało mi tylko dobrze dobranego koloru - tu z pomocą przyszła Mysia, ale o tym później, jak w końcu ufarbuję :)

Ale nie byłabym sobą, gdybym znów nie przedobrzyła (w poniedziałek) Tym razem za sprawą olejku rycynowego, który wmasowałam radośnie w długość , ze szczególnym uwzględnieniem końcówek... Nie poczytałam jednak, że wykazuje on duże powinowactwo do keratyny. Po zmyciu okazało się, że cały miesiąc mojej ostatniej pielęgnacji końcówek szlag trafił. A mnie razem z nim. Dlatego zresetowałam wszystko szamponem z SLS, stosuję na razie tę metodę BlondHairCare i z nisko pochyloną głową konstruuję  plan sensownej, zrównoważonej pielęgnacji.   

Mam nadzieję, że uda mi się przywrócić włosom zdrowie i blask, a sobie samej rozum ;)

Marta 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz